..natura czy pancerz ochronny? Recenzja Marii Majoch z Dyskusyjnego Klubu Książki..
„Nieczułość” jest literackim debiutem Martyny Bundy. Autorka to dziennikarka związana z tygodnikiem „Polityka”, dwukrotnie nominowana do nagrody Grand Press za swoje teksty reporterskie. Urodzona w Gdańsku, mieszka w Warszawie, wychowała się na Kaszubach i z tym regionem związana jest emocjonalnie.
Pięcioczęściowa książka: Zima, Wiosna, Lato, Jesień, Zima sugeruje rok życia bohaterów, w rzeczywistości jest poszerzoną o liczne retrospekcje historią czterech kobiet (nota bene autorka urodziła się 8 marca): matki Rozeli, najstarszej córki Gerty, średniej Trudy i najmłodszej Ildy. Imiona dość niecodzienne – wskazują na rodowód kaszubski. Trudne i twarde są koleje losu tych kobiet „nieczułych”. Borykały się z życiem, nie mając zbyt wielkiego oparcia w swoich partnerach życiowych, zmagały się też z nielitościwą historią.
Przedział czasowy tej opowieści obejmuje okres od lat trzydziestych XX wieku do końca lat siedemdziesiątych, więc szczególnie trudne dla polskiego społeczeństwa czasy. Najpierw wielka bieda związana z kryzysem w latach trzydziestych. Rozela po śmierci męża musi sama utrzymywać rodzinę. Czasy II wojny światowej to przechowywanie, z narażeniem życia, francuskich jeńców, przymusowy niewolniczy pobyt Trudy w Niemczech, potworności związane z przemarszem wojsk radzieckich (zbiorowy gwałt i tortury na Rozeli, co na całe życie naznaczyło psychikę tej kobiety, a żelazko, którym ją przypalano, stało się tragicznym i wstydliwym symbolem). Migawkowo ukazane są trudne lata w PRL – kontyngenty zwierząt hodowlanych, zakaz ich zabijania w domu, puste półki w sklepach, wreszcie prześladowania za działalność antykomunistyczną.
Bohaterki to kobiety silne, zaprawione w trudach życia. Matka wychowywała córki w świadomości, że od losu nie sposób jest oczekiwać nic dobrego. Do rangi symbolu urasta scena czesania małych dziewczynek. Matka brała ciężką szczotkę z metalowym jeżem i nie mając dla cierpienia córek zmiłowania, drapała im skórę do krwi. Że boli? A dać sobie to dziecko zrobić? A znosić tych mężczyzn, którzy wracają Bóg wie skąd, a potem we własnych łóżkach po nocach rozprawiają się Bóg wie z czym, to nie boli? No moje panienki – kończyła zawsze tą samą sentencją – na tym to polega, że ma boleć, a waszym obowiązkiem jest umieć to znosić. Rozela była jednak dla swoich córek największym oparciem, a dom w Dziewczej Górze, który stworzyła, jedynym na całe życie azylem. Tworzyła ten dom z niezwykłym uporem i heroizmem. Za pieniądze z odszkodowania za śmierć męża w pracy zbudowała okazały budynek i wciąż go udoskonalała. Imała się przeróżnych zajęć i sposobów, by stworzyć rodzinie godziwe warunki życia: pędziła spirytus, hodowała świnie i kury. Zaradnością zaraziła swoje córki. Gdy podczas wojny dom został zrujnowany, z wielkim zaparciem go odbudowywano. O córki bardzo się troszczyła, choć nie ingerowała zanadto w ich życiowe wybory. Wyjątkiem była historia Trudy. Gdy ta pojawiła się po wojnie z niewoli niemieckiej w towarzystwie ukochanego Niemca Jakoba, matka wypędziła go z domu, zakazując córce tego związku: nagle zaczęła wrzeszczeć – Won! Won! Precz! Wynocha! Won z domu! Za Niemca jej córka nie pójdzie! Po jej trupie!.
Córkom Rozeli niezbyt udało się układanie sobie życia, choć próbowały się wyrwać z ograniczeń Dziewczej Góry do miasta, do nowoczesności. Gerta wyszła za mąż za utalentowanego zegarmistrza Edwarda Strzelczyka. Urodziła trzy córki, osiągnęła status dobrobytu, ale mąż okazał się w końcu człowiekiem nieodpowiedzialnym, słabym, wpędził rodzinę w długi i kłopoty, co w rezultacie doprowadziło do rozwodu. Truda nigdy nie zapomniała o młodzieńczej miłości do Niemca Jakoba. Korespondowała z nim, domagała się przesyłania kosztownych upominków. Dopiero gdy powiadomił ją o swoim ożenku, zdecydowała się ułożyć życie. Wyszła za mąż za wędrownego handlarza – „Rudego Cygana” Jana Kotejuka, zaradnego kombinatora. Ten jednak okazał się oszustem, wiódł podwójne życie. W końcu aresztowany za wcześniejszą działalność w podziemiu antykomunistycznym, skazany na śmierć, przesiedział w więzieniu kilka lat, torturowany. Wyniszczony fizycznie i psychicznie po wyjściu na wolność wrócił do Dziewczej Góry, do żony. Dzięki opiece Trudy, powrócił do zdrowia. Zmarł po ośmiu latach, na komisariacie milicji, gdzie zgodnie z warunkami amnestii każde planowane opuszczenie miejsca pobytu był zobowiązany zgłosić i wyjaśnić. Tuż przed śmiercią planował z dorosłym już, nieślubnym synem pojechać do jego rodzinnej wsi.
Najmniej uporządkowane życie przypadło w udziale Ildzie, ukochanej córce Rozeli. Związała się z ekscentrycznym artystą rzeźbiarzem Tadeuszem Gelbertem, który wykorzystywał jej uczucia i do końca nie sformalizował związku, nie rozwiódł się z żoną, z którą miał dwóch synów. U progu śmierci, w szpitalu oznajmił Ildzie, że to wiernej żonie przysięgał przed Bogiem. I że przecież ona, Ilda jest jeszcze młoda. Nie powinna marnować na niego reszty życia. Żona zaopiekuje się nią, gdyby nie wyszedł stąd. Prawda, żono?. „Nieczuła” – tak brzmiał napis zimną czernią wypisany na wstęgach na pogrzebie.
Historia o czterech bohaterkach ujęta jest kompozycyjnie w ramy dwóch pogrzebów, opisanych w nieco groteskowy sposób. Pogrzeb Tadeusza zimą 1979 roku otwiera opowieść. Trzy siostry idą ramię w ramię manifestując swoje prawa do zmarłego, choć przecież na czele pochodu idzie „legalna wdowa”. To właśnie ich wieniec ma być na samym wierzchu, tak ustaliły z opłaconym grabarzem. Ilda wyzywająco paraduje stroju, który kupił jej Tadeusz, umalowana szminką, którą jej ofiarował. Ostatnie rozdziały książki to pożegnanie Rozeli, jej pogrzeb, zainscenizowany już dawno przez nią samą. Nawet kurę rosołową na stypę sama zabiła, a ubrania do trumny kompletowała przy pomocy córek od miesięcy. Córki do końca opiekowały się troskliwie matką, która dotknięta demencją traciła powoli kontakt z rzeczywistością. Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży obrazu namalowanego przez Strzelczyka sprawiły matce okazały grobowiec.
Wzruszająca jest w tej historii wzajemna bliskość sióstr. W różnych zawirowaniach życiowych zawsze mogły na sobie polegać. Zawsze też wracały do Dziewczej Góry, do matki. To była ich opoka. Książka Martyny Bundy nie jest łatwą lekturą. Styl mało błyskotliwy, przypominający raczej dziennikarską relację, ubogą w dialogi i powściągliwą w zgłębianiu życia duchowego bohaterów, ich emocji, uczuć. Dostarcza jednak bogatej wiedzy o ludzkiej, zwłaszcza kobiecej naturze. Warto sięgnąć po tę pozycję literacką.
Maria Majoch